Każdy z nas jest wezwany do wypełnienia w swoim życiu niepowtarzalnego powołania, opartego na pragnieniach, które Bóg w nas zasiewa, a także naszych talentach, zdolnościach i naszej osobowości. Właśnie dlatego Ignacy mówi o Bogu chcącym wejść głęboko w relację z nami, i o Stwórcy działającym „bezpośrednio ze stworzeniem”. Bóg wie, że nasze najgłębsze pragnienia to te, które przyniosą radość nam samym i światu.
Chodzi tu jednak o coś więcej aniżeli tylko o pracę, zawód czy nawet karierę. Powołanie może mieć niewiele wspólnego z wykonywaną przez człowieka pracą, gdyż najgłębszym powołaniem jest stać się tym, kim się naprawdę jest; stać się prawdziwym j a, osobą, którą stworzył Bóg, którą powołuje do istnienia właśnie taką.
Częścią tej drogi jest akceptacja faktu, że Bóg już nas kocha, że kocha nas takimi, jacy jesteśmy. Kobieta czy mężczyzna, młody czy stary, bogaty czy biedny – wszyscy jesteśmy kochani przez Boga. Nieważne, jak ty sam na siebie patrzysz, Bóg patrzy na ciebie jak na swoje ukochane dziecko. Trudno w to uwierzyć? A zatem opowiem ci historię o akceptacji.
Cudownie uczyniony
Rick Curry to towarzyski, bystry jezuita, który założył Narodowe Warsztaty Teatralne Osób Niepełnosprawnych. Ma również doktorat z teatrologii (to właśnie on wprowadził mnie w historię „jezuickiego teatru”). Rick urodził się bez prawego ramienia. Do zakonu wstąpił zaraz po szkole średniej. Przez pewien czas był aktorem. Pomysł Narodowych Warsztatów Teatralnych Osób Niepełnosprawnych przyszedł Rickowi do głowy po tym, co go spotkało na przesłuchaniach do reklamy.
Gdy wszedł do biura na spotkanie, agentka zauważyła, że nie ma jednej ręki, i zapytała: „Czy to jakiś żart? Kto pana tu przysłał?”. Na co on odparł: „Nie rozumiem. Przyszedłem po prostu na przesłuchanie”. „Błagam, niech pan powie, kto pana do tego namówił. Toż to przekomiczne!”. Nie patrzyła na niego jak na aktora, z trudem też widziała w nim człowieka; przede wszystkim jawił się jej jak jakiś żart. I właśnie to przekonało go, że istnieje zapotrzebowanie na szkołę aktorską dla niepełnosprawnych.
Od momentu powstania przez wiele lat jego teatr dostarczał niepełnosprawnych aktorów na rozmaite przesłuchania. Pewnego razu zadzwonił kierownik obsady i powiedział: „Potrzebujemy osoby pozbawionej dwóch kończyn do roli w programie telewizyjnym”. „Kogoś bez nóg czy bez rąk?”, zapytał Rick. „Nie jestem tego pewien, ale jakie to ma znaczenie?”, ciągnął kierownik. „Dla tego kogoś owszem ma!” – odparł Rick.
Chciałbym jednak opowiedzieć inną historię o Ricku. W latach pięćdziesiątych, gdy był małym chłopcem, do Filadelfii przywieziono zachowane prawe przedramię św. Franciszka Ksawerego. Nawet jeśli niekatolikom może się to wydawać dziwne, relikwia ta cieszy się szczególną popularnością: tym przedramieniem Ksawery chrzcił tysiące ludzi w czasie swej misjonarskiej działalności w Afryce, Indiach i Japonii. Siostra zakonna, która uczyła Ricka w pierwszej klasie, wpadła na pomysł, że dobrze będzie, jeśli Rick zobaczy relikwię, choć nie oczekiwała żadnego cudownego rezultatu. Nie spodziewała się tego również jego matka, niemniej zwróciła się do szkoły na piśmie z prośbą o zwolnienie Ricka z zajęć.
O cud natomiast zaczęli się już żarliwie modlić jego koledzy i koleżanki z klasy w katolickiej szkole. Mieli nadzieję, że Rick zostanie uzdrowiony i będzie taki jak pozostałe dzieci, więc gdy w szkole zjawiła się jego matka, by go odebrać i zawieźć do katedry w centrum miasta, cała klasa była podekscytowana.
W katedrze przez całą długość naw ciągnęła się gigantyczna kolejka. Z powodu wielkiego tłumu ogłoszono, że odwiedzający mogą jedynie dotknąć relikwiarza – szklanej skrzyni, w której umieszczone było ramię Franciszka. Nie można więc było relikwiarza ucałować, na co mieli nadzieję niektórzy pobożni katolicy. Gdy kilku księży spostrzegło chłopca bez prawej ręki, ktoś powiedział do matki: „Ależ oczywiście, o n go może ucałować”. Rick jednak nie życzył sobie takiego „uzdrowienia”. gdy całował szklaną skrzynię, cały czas przyciskał do ciała kikut prawego ramienia, z nadzieją, że nie wyrośnie na nim ręka.
W drodze powrotnej do domu w tramwaju co chwilę sprawdzał ramię – żadnej zmiany, żadnego cudu. Gdy wrócił do klasy, usłyszał od koleżanek i kolegów, jak bardzo byli zawiedzeni. Zaczęli snuć domysły, że być może okazał się niegodny tego cudu.
Był jeszcze ktoś, kogo reakcja niczym nie przypominała pozostałych. Gdy tamtego wieczoru Rick wrócił do domu, jego siostra Denise, która później została zakonnicą, schowała się za zasłonami w salonie. Zerkała zza nich ukradkiem. Na widok Ricka wpadła w zachwyt. „Cudownie!”, wykrzyknęła. „Tak się cieszę, że nic się nie stało. Lubię cię takiego, jakim jesteś!”. Właśnie tak nas kocha Bóg: takich, jacy jesteśmy.
Rick nigdy nie zapomniał tego stwierdzenia. Pomogło mu ono spojrzeć na swoje kalectwo jak na dar, jak na drogę dostępu do człowieczeństwa innych, jak na przypomnienie o tym, że jest się wezwanym do wdzięczności za całość życia. Niedawno w rozmowie ze mną stwierdził, że kalectwo jest czymś negatywnym tylko w takim stopniu, „w jakim przyjmujemy negatywne wrażenia o nim ze strony innych osób”. Może więc jednak jakiś cud się wtedy dokonał.
Pierwszym krokiem do świętości jest samoakceptacja, ale dla wielu droga do niej jest mozolna. Osoby należące do mniejszości etnicznych czy społecznych, niepełnosprawne fizycznie, pochodzące z patologicznych rodzin, uzależnione oraz wszyscy, którzy czują się nieatrakcyjni, niewykształceni czy niechciani, niekiedy szamoczą się latami, zanim zaakceptują siebie samych jako ukochane dzieci Boże.
James Martin SJ
Polecamy: