W filmie Rocky Balboa pojawia się epizodyczna scena, w której tytułowy bohater, pięściarz i dwukrotny mistrz wagi ciężkiej, rozmawia ze swoim synem. Ich relacja nie jest łatwa. Robert obwinia ojca za swoje niepowodzenia, tłumacząc je życiem w cieniu sławy Rockiego. Boi się, że zdobyta praca i szacunek wśród ludzi są zasługą osiągnięć jego taty. Wie, że musi się od tego uwolnić. Zacząć od nowa, z przekonaniem, że pracuje na własną opinię. Mimo to na każdym kroku inni kojarzą jego nazwisko z mistrzem wagi ciężkiej. To zbija go z tropu.
Robert wciąż musi walczyć sam ze sobą, o siebie. Problem nasila się, kiedy Rocky Balboa – mimo skończonej już kariery – chce powrócić na ring. Tylko na jedną walkę, małą, właściwie o znaczeniu lokalnym – jak tłumaczy synowi. Robert znów czuje się zagrożony. O swoich obawach postanawia powiedzieć ojcu. Stają naprzeciw siebie i zaczynają rozmawiać, szczerze, w cztery oczy. To wtedy Rocky odpowiada mu: „Chodzi o to, ile zdołasz znieść i żyć dalej. Ile ciosów zdołasz przetrwać. Na tym polega zwycięstwo”. I kontynuuje: „Póki nie zaczniesz w siebie wierzyć, nie będziesz żył”. To jedna z moich ulubionych scen. Film oglądałem długo przed tym, jak zachorowałem, ale dopiero później nauczyłem się z niego korzystać. Rozmowa Rockiego z synem przygotowała mnie na regularne zaczynanie od nowa .
Po czterdziestu dwóch naświetleniach (glejak mózgu) wróciłem do domu, do rodziny, do swojego łóżka. Właśnie rozpoczynałem kolejny etap mojej historii, więc znów wszystko mogłem poukładać od zera. W trakcie ostatniego roku stałem się ekspertem od życiowych początków. Nie musiałem się długo zastanawiać, już wiedziałem, co trzeba robić. Poukładałem myśli, wyciągnąłem wnioski z ostatnich dwóch miesięcy i zrobiłem plan na kilka kolejnych.
To miał być ostatni etap mojej choroby. Łączący wszystkie dni w szpitalu i te, które mogłem spędzić już w domu, po długiej walce. Lekarze w końcu poszli na kompromis. Jeden dzień w miesiącu miałem odtąd poświęcać na wizytę w szpitalu, a jeśli wyniki badań były dobre, mogłem wziąć kolejną dawkę tabletek, które wystarczały na pięć dni. Do końca miesiąca miałem już spokój. I tak na zmianę. Z tego, co stare, została chemioterapia. Nowe było wszystko inne.
Wszedłem do pokoju, który wydawał mi się dziwnie obcy, chociaż wszystko leżało na swoim miejscu, nienaruszone odkąd wyjechałem do Strzelina. Szafa? Stała tam gdzie zawsze. Na łóżku nie było śladu obecności ani żadnej osoby, ani czasu, choć ten drugi dał o sobie znać już po drugiej stronie pokoju, na monitorze komputera, który stał na stoliku cały zakurzony. Stwierdziłem, że nie będę go używał jeszcze przez jakiś czas albo przynajmniej nie tak często, jak kilka miesięcy temu. Zacząłem z powrotem oswajać się z niebieskim kolorem ścian i panelową podłogą. Pierwszy raz od września – a przecież był już luty następnego roku – naprawdę wróciłem do domu. Nie na chwilę, teraz już tak na poważnie. „Nieważne, ile razy upadniesz, ważne, ile razy dasz radę się podnieść i iść dalej” – powtarzałem sobie pod nosem. Usiadłem na czarnym skórzanym fotelu z pękniętym szwem, na którym kiedyś przesiadywałem godzinami. Tęskniłem za tym. Choć wszystko przypominało o niepowodzeniach sprzed roku, w końcu poczułem, że jestem u siebie. Już chciałem podnieść się i wyjść na zewnątrz, by zapalić, kiedy przypomniałem sobie, że dziś rzucam papierosy. Dziś to dziś – trudno. To najlepszy moment, żeby się podnieść i iść dalej.
No cóż, początki nie zawsze bywają łatwe. Ale nawet te niełatwe początki potrafią potem rozwinąć się w ciekawe i piękne etapy.
Kiedy pierwszy raz poszedłem do sklepiku w szpitalu św. Łukasza w Tarnowie, pokłóciłem się z dziewczyną, która wtedy tam sprzedawała. Chciałem kupić żółty ser, a ona podała mi jakiś inny, którego nie lubiłem. Byłem wybredny, złośliwy i uszczypliwy. A Kinga charakterna. Tak rozpętała się solidna kłótnia o żółty ser, w której nie było zwycięzców. I chociaż odszedłem stamtąd z upatrzonym produktem, już po chwili byłem na siebie zły, że dałem ponieść się emocjom w kłótni o takie głupstwo. To mógł być albo początek mojego dumnego głodowania z przekonania, że w tym sklepiku już nigdy niczego nie kupię, albo początek pięknej przyjaźni. Na szczęście padło na to drugie. Jeszcze tego dnia wróciłem do kiosku i przeprosiłem. Zaczęliśmy rozmawiać, poznaliśmy się. Przez cały mój pobyt w szpitalu mieliśmy jeszcze masę okazji, by zamienić ze sobą parę zdań. Kinga pocieszała mnie, gdy przychodziły gorsze momenty. A ja, kiedy tylko zebrałem w sobie siły i energię, schodziłem do sklepiku i opowiadałem – o sobie, o spotkanych ludziach i wszystkich zabawnych historiach, które wydarzyły się w międzyczasie. Kontakt przetrwał do dziś. Pomoc, którą się obdarzamy, gdy któreś tego potrzebuje, również.
Dlatego po powrocie do domu wiedziałem już, że niełatwy początek będzie czymś naprawdę dobrym. Zaczęło się od papierosów, ale to był dopiero początek początków.
Uwielbiam leżeć na łóżku, wdychając woń świeżej pościeli. Dla tego zapachu mógłbym ją zmieniać codziennie. Lubię potem wstawać wcześnie rano i pić mocną parzoną kawę. A popołudniu zwiedzać okolicę rowerem. Przez pierwszy tydzień pozwoliłem sobie żyć tak, jak lubię najbardziej. Potrzebowałem czasu, aby wziąć głęboki oddech i zebrać siły na drogę. To, co właśnie zostawiałem daleko w tyle (papierosy, alkohol, godziny spędzane przed ekranem komputera i telewizora), musiałem na coś zamienić. Podobno jedno uzależnienie można zastąpić innym, pytanie tylko, co nowego wybierzemy, żeby wyjść na tym lepiej. Zdecydowałem się na siłownię. Przetarłem zakurzony monitor. Znalazłem kilka ciekawych ofert w Nowym Sączu i postanowiłem spróbować. Nigdy nie jest za późno, żeby zacząć od nowa.
Na początek konieczna jest rozgrzewka. Biegam trzy minuty, a potem ćwiczę w miejscu. Przed właściwym treningiem crossfita muszę rozgrzać wszystkie mięśnie, które będę wykorzystywał w trakcie kolejnej godziny. Skaczę na skakance. Padam, siadam, kucam, wyrzucam nogi do tyłu, znów kucam i wyskakuję do góry. Następnie brzuszki, pompki, dziesięć przysiadów. Najbardziej męczą mnie schodki: wybiegam po kilku stopniach i z powrotem – to też dziesięć razy, przerwa i znowu. Na koniec podnoszenie sztangi. Kiedy zacząłem treningi, moja waga wskazywała sto dwadzieścia kilogramów, z czego masa mięśniowa stanowiła jej niewielki procent. Był tak mały, że miałem problem z podnoszeniem kilogramowych ciężarków. Nie przechwalając się, po miesiącu treningu, te o wadze kilograma nie sprawiały mi już problemu, a po trzech podnosiłem dużo cięższe. Po czterech miesiącach przestałem się wstydzić swojego ciała. Nie dlatego, że nagle stałem się szczupły. Widziałem efekty pracy nad sobą oraz to, że koledzy przyzwyczaili się do mnie i zaakceptowali mnie takiego, jakim byłem. Każdy trening wymaga mobilizacji. Trzeba spiąć wszystkie rozleniwiające myśli w jedną i wyrzucić daleko za siebie. Tak jest też z każdym nowym początkiem. Bez samodyscypliny nowy początek nie będzie niczym nowym.
Ile razy postanawiałeś sobie w Nowy Rok, że kolejne dwanaście miesiące wykorzystasz lepiej niż te poprzednie? Skonkretyzowałeś nawet swój cel i obiecałeś sobie dzień po dniu sukcesywnie do niego dążyć. Małymi kroczkami, byle do przodu! Chciałeś schudnąć pięć kilogramów i zmieścić się w mniejszy rozmiar, nauczyć się gotować, znaleźć lepszą pracą i uzbierać na nowszy samochód. Dzień przed sylwestrem podsumowywałeś cały rok, nie pamiętając już o umowie zawartej ze sobą. Dlaczego? Bo to wszystko rozmyło się w czasie. Jak? Tak jakoś. Bez samozaparcia wszystko jest tylko jakieś. A przecież każdy moment może być odpowiednią chwilą do rozpoczęcia czegoś nowego.
Przekonałem się o tym na własnego skórze, kiedy chciałem zająć się czymś dorywczo, żeby móc zarobić parę groszy i nie tracić czasu na tak zwane nic nie robienie. Nie mogłem jeszcze wrócić za kierownicę ciężarówki, ale nie chciałem zupełnie rezygnować z branży samochodowej. Zacząłem pracę w komisie, tym razem za biurkiem. Nie była wymagająca: kilka godzin siedzenia w miejscu i pisania ogłoszeń. Z przyjemnością chodziłem tam tydzień, dwa. Kiedy mijał miesiąc, byłem zmęczony przesiadywaniem w czterech ścianach. Najbardziej na świecie pragnąłem biegać, krzyczeć i wyrzucić z siebie całą energię, która zdążyła skumulować się w ciągu ostatnich trzydziestu dni. Gdzieś głęboko czułem, że to nie jest zajęcie dla mnie. Złożyłem wypowiedzenie i zacząłem szukać dalej. W każdej chwili możesz zmienić swoje życie i zostawić to, co właśnie ci nie odpowiada.
Kiedyś bardzo nie lubiłem w sobie lęku próbowania. Z góry zakładałem, że mi nie wyjdzie. To nie był pesymizm, raczej paraliżujący brak wiary w siebie. Kiedy nie ufa się samemu sobie, trudno zrobić cokolwiek dobrze. A ja zawsze miałem przy sobie osoby, które odradzały mi realizację pomysłów, jakiekolwiek by one nie były. Taki stan trwał kilka lat, aż w końcu przełamałem strach i zacząłem nowy etap. Nie od razu, wszystko rozpoczęło się od rzucenia alkoholu i papierosów. Znajomi nie wierzyli, że dam radę. Założyliśmy się, że nie tknę tego przez rok i wygrałem zakład. Do dziś nie zapaliłem ani jednego papierosa, od tego czasu nigdy nie piłem nawet piwa. Tak wyglądał mój nowy początek. Nazwałem go „początkiem bez obaw”. Zawsze można spróbować. Jeśli nie wyjdzie, to trudno, przecież można spróbować ponownie. Po chorobie szukałem jeszcze czegoś, co może wypełnić mi wolny czas w weekendy. Nie było lepszego pomysłu niż rower – nie dość, że mogłem w ten sposób zrzucić kilka kilogramów miesięcznie, to nie wymagał ode mnie dużych oszczędności i szybko mogłem go zdobyć. Ale inni mówili, że jak kupię używany, to po pół roku będę musiał uskładać na nowy. Mimo to spróbowałem i udało się. Rower wypełnia każdą wolną chwilę już drugi rok. Bo jak powiedział Rocky: „Dopóki nie uwierzysz w siebie, nie będziesz żył”.
Był też „początek stabilizacja”, ale on mi nie wyszedł. Choć wiele razy próbowałem wszystko poukładać, nagle działo się coś, czego w żaden sposób nie mogłem przewidzieć. Tak jakby ktoś nagle przewrócił jedną kostkę domina, gdy prawie wszystkie były już ułożone. W końcu zrezygnowałem z ciągłego dążenia do stabilizacji, bo doświadczanie tego, co inne, okazało się równie cenne. Zamiast zamykać się w swojej strefie komfortu, otworzyłem się na to, co niesie kolejny dzień. Doświadczyłem smutku i rozczarowania, ale też wielu innych nowych początków, które przyniosły dobre zmiany. W końcu jeżdżenie po ciasnych i krętych drogach zawsze sprawiało mi dużo więcej frajdy niż długie i wygodne trasy.
Przez ostatni rok przeżyłem więc kilka początków. Był „początek akceptacja”, „początek siła”, „początek spokój wewnętrzny” albo, mój ulubiony, „początek samodyscyplina”.
Bez tego ostatniego nie udałaby się żadna ze zmian. Żeby wrócić do wagi sprzed choroby, jeździłem na siłownię pięć razy w tygodniu przez dwa lata. Bywały dni, kiedy jedyną rzeczą, o której marzyłem, był głęboki sen. Ale nie odpuściłem żadnych zajęć. W tym czasie głównym środkiem transportu stał się rower, o którym nie zapominałem też w weekend, organizując wycieczki z Nowego Sącza do Częstochowy lub Szczawnicy. Gdyby nie samodyscyplina, nie rzuciłbym palenia, alkoholu ani komputera dla treningów. Nie zamieniłbym pragnienia stabilizacji na samozaparcie w ciągłym zaczynaniu od nowa. Samodyscyplina przy okazji nauczyła mnie, żeby nie szukać usprawiedliwienia na zewnątrz – w pogodzie, w pieniądzach, w innych ludziach. Nasze niepowodzenia nie są konsekwencją czyjegoś sukcesu, ale tego, że nie postaraliśmy się wystarczająco. Nie szukaj wymówki. Spróbuj coś zmienić. I nie bój się początków.
Michał Kociołek
Polecamy: