Toksyczne związki - w stronę dobrej relacji

Miłość i nienawiść – wobec siebie, bliskich i Boga

Wielu uważa, że miłość i nienawiść to dwie strony tego samego me­dalu. Powtarzamy nieraz: „Kto się lubi, ten się czubi”. Wydźwięk tych słów zmienia się jednak radykalnie w zależności od kontekstu, w którym zostaną wypowiedziane, a już to daje do myślenia i relatywizuje trafność przysłowia.

Inaczej zabrzmi ono w ustach męża, który znęca się fizycz­nie lub psychicznie nad żoną, a inaczej jako puenta przekomarzania się dorastającej młodzieży. W pierwszym przypadku to rodzaj wygodnego alibi dla przemocy w domu i to często akceptowanego także przez drugą stronę dramatu; ileż to żon zwykło dawniej powtarzać: „Bije to znaczy, że kocha”… W przypadku nastolatków zaś może to być pomyślna próba radzenia sobie z typową dla ich wieku burzą emocjonalną. Gdy w czasie dorastania odkrywa się własną indywidualność i intymność, gniewliwość czy złośliwość może być nieświadomą obroną przed niechcianą ingerencją ze strony najbliższych, próbą stawiania nowej granicy i przedefiniowania dotychczasowych relacji. W takim wypadku ludowa mądrość pomaga po­godzić obecność sprzecznych uczuć w ramach tej samej relacji.

Ambiwalencja uczuć

Sygnalizując powyższą ambiwalencję, chcemy podkreślić dwa stosun­kowo proste fakty. Po pierwsze, każdy człowiek stara się o spójność włas­nego postępowania i przekonań. Nawet rażące błędy i wyrządzone zło pró­buje się jakoś wytłumaczyć. W duchu powiedzenia „w tym szaleństwie jest metoda”, warto nazwać po imieniu owo szaleństwo, choćby wspomnianą przemoc w rodzinie, ale też wykorzystać i docenić poprawność metody, czyli dążenie do spójności. Naprawa krzywdy zaczyna się zazwyczaj od wykazania niespójności i uruchomienia twórczego myślenia.

Po drugie, przejawy miłości i nienawiści nie mogą być interpretowane w oderwaniu od relacji osobowej, w której występują. To relacja jest twar­dym rdzeniem – owym wspomnianym medalem o dwóch stronach – w którym osadzone są poszczególne przejawy emocjonalne, a nie na odwrót. Nie znając historii relacji i jej jakości, nie zrozumiemy całej subtelności sfery emocjonalnej i pogubimy się w różnorodności środków wyrazu zarówno miłości, jak i nienawiści.

Prosty przykład. To samo barwne wyrażenie „Ty wstrętny bandyto!”, które dociera przypadkiem do naszych uszu z mieszkania obok – pomijając oczywiście ton i sposób jego wypowiedzenia – może być wyrazem furii, na przykład reakcją żony na bicie dziecka przez męża, albo niezwykłej czu­łości, na przykład jako ciepły komentarz matki do łobuzerskich popisów synka, który próbuje zwrócić na siebie uwagę, udając rewolwerowca. De­cyduje nie zewnętrzna fenomenologia, ale wewnętrzna logika i głębia rela­cji międzyosobowych.

Jeśli chcemy więc lepiej rozumieć ten przedziwny taniec miłości i nie­nawiści w życiu, musimy trochę bliżej przyglądnąć się genezie i rozwojowi relacji międzyludzkich, a także wspomnianemu dążeniu do spójności po­staw i przekonań.

Korzenie antynomii miłości i nienawiści

Korzenie tak skrajnych postaw jak miłości i nienawiści sięgają samego początku życia i od początku są ze sobą ściśle splecione, choć jednocześnie wyraźnie oddzielone i zantagonizowane. Jak przekonuje psychologiczna teoria relacji z obiektem (obiekt oznacza najczęściej u początku postać mat­ki lub pierwszego opiekuna), dziecko przechodzi kolejne stadia rozwoju (według Otto Kernberga są to fazy: autyzmu, symbiozy, różnicowania i in­tegracji) i stopniowo osiąga poczucie własnej tożsamości oraz odrębności drugiej osoby (obiektu). W ramy tego rozwoju wpisane jest dojrzewanie sfery emocjonalnej, choć dokonuje się ona wolniej i później niż na przykład sfera poznawcza. Co ważne, emocje zmieniają się stopniowo, przechodząc od bardziej prymitywnych i niezróżnicowanych stanów emocjonalnych do bardziej subtelnych i zróżnicowanych emocji i uczuć.

Różnice między poszczególnymi stadiami są nie tylko ilościowe, ale przede wszystkim jakościowe, choć wspomniana wcześniej fenomenolo­gia emocji może być zbliżona. Przykładowo, płacz głodnego niemowlaka i płacz czterolatka, który nie dostał ulubionych słodyczy, może brzmieć dość podobnie w uszach kogoś stojącego z boku, ale jest czymś radykal­nie różnym. Gdy potrzeba pierwszego absolutnie musi być zaspokojona, to życzenie tego drugiego może zostać niespełnione. Niemowlak wystawiony na zbyt długą frustrację podstawowych potrzeb traci nie tylko potrzebne kalorie, ale sprzyjające warunki do właściwego rozwoju psychicznego, choćby do wykształcenia się – jak mówił Erik Erikson – podstawowego zaufania do otaczającego świata. Czterolatek natomiast owszem traci tro­chę kalorii, ale jednocześnie uczy się akceptowania granicy stawianej jego złudnej, dziecięcej wszechmocy, a tym samym utrwala w sobie podstawy dyscypliny i moralności.

Niemowlak nie poradzi sobie sam z frustracją, natomiast czterolatek tak, ponieważ dysponuje już wystarczającymi zdolnościami poznawczymi i emocjonalnymi. Choć czterolatek w pierwszej chwili może z frustracji nie tylko płakać, ale tupać nogami, krzyczeć i gryźć, to gdy miną gwałtowne emocje, przypomni sobie, że ta sama mama, która odmówiła mu słodyczy, przygotuje mu kolejny posiłek i nie odmówi czułej miłości. Czterolatek jest już zdolny do integracji dwóch sprzecznych emocji – miłości i nienawiści – w ramach tego samego obrazu drugiej osoby i siebie. Niemowlak do tego nie jest zdolny, dlatego to matka (obiekt) musi wyjść naprzeciw jego po­trzebom i stworzyć warunki rozwoju, w których pozytywne doświadczenie przeważy nad tym negatywnym.

W tym bardzo uproszczonym obrazie rozwoju relacji międzyludzkich ważne byłoby podkreślenie faktu, że wspomniane fazy rozwoju nie tyle przechodzą jedna w drugą, ile raczej współistnieją i nadkładają się na sie­bie, niczym kolejne warstwy tortu. Oznacza to, że zawsze jest możliwy po­wrót – regresja do bardziej prymitywnego sposobu funkcjonowania. I nie­koniecznie chodzi tu o sprawy z zakresu patologii psychicznych. Najczęś­ciej spotykaną formą swoistej regresji jest stan zakochania dwojga ludzi. Nierzadko zakochana para przypomina symbiotyczną fazę relacji z obiek­tem – swoistą fuzję dwojga w jednym. Zakochani spędzają ze sobą każdy możliwy czas, ciągle myślą o sobie i intensywnie przeżywają każde słowo i gest, zdolni do niezwykle silnych emocjonalnych przeżyć z całą możliwą ich gamą, od nieomal mistycznych uniesień fuzji z ukochanym obiektem po czarną rozpacz i ataki złości, gdy go zabraknie.

Wiadomo jednak, że to stan przejściowy, a symbiotyczna wspólnota zo­stanie wcześniej czy później poddana fazie różnicowania i dopiero po niej nastąpi bardziej realistyczna integracja obrazu siebie i drugiego w tej nowej relacji. Mówiąc prozaicznie, wyidealizowany w fazie symbiotycznej obiekt miłości zwykle z czasem zaczyna odsłaniać nieco mniej idealne strony. Do­prowadzą one do pierwszych sprzeczek i kłótni, ale dzięki nim możliwe stanie się pełniejsze poznanie obiektu i przyjęcie go takim, jakim jest, a nie takim, jakim chciałoby się, żeby był. Warto przy okazji nadmienić, że gdy zakochaniu towarzyszy pełne zaangażowanie w sferze seksualnej, to okres tej swoistej symbiozy trwa znacznie dłużej, ale też następne fazy są znacznie boleśniejsze i trudniejsze. Seks, zamiast być zwieńczeniem dojrzewającej stopniowo miłości oraz wyrazem odpowiedzialności małżeńskiej i rodzi­cielskiej dwojga ludzi, staje się zakładnikiem namiętności i nieuporządko­wanych uczuć. Owszem, często ułatwia łagodzenie trudności i konfliktów, ale nie pomaga w ich dojrzałym przeżywaniu i rozwiązywaniu, a tym sa­mym hamuje zdrowy rozwój relacji.

Droga ku dojrzałości

Jeśli trudną prawdą jest, że od własnych niedojrzałości w relacjach nie sposób uciec, ponieważ wcześniej czy później nas dopadną i to w najmniej oczekiwanym momencie, to jeszcze ważniejszą prawdą, którą warto pod­kreślać, jest to, że regresja daje też szansę na nowe, dojrzalsze rozwiązanie. To podstawa każdej poważnej terapii czy kierownictwa duchowego. Nie jesteśmy niewolnikami własnej przeszłości, zwłaszcza jeśli świadomie pró­bujemy nad sobą pracować. Gwałtowną zmianę emocji w relacjach z bli­ską osobą należy więc przyjmować nie tyle z bezradną akceptacją, jako niezrozumiały i narzucający się bagaż przeszłości, ile raczej z ciekawością i dociekliwością, jako kolejny intrygujący moment własnego życia. Warto zadawać sobie dwa proste pytania: „Co ta sytuacja mówi o mnie?” i „Co mówi ona o drugiej osobie?”. Nic nie dzieje się bez przyczyny. Emocje są niczym wiatr, nad którym nie mamy władzy i nie zawsze wiemy, skąd przy­chodzi ani dokąd prowadzi. Nasza osobowość przypomina jednak jacht, który zdolny jest wykorzystać siłę każdego wiatru, by płynąć tam, gdzie chce tego sternik – czyli osobowe „ja”. Nawet gdy nasz cel znajduje się dokładnie w przeciwnym kierunku niż wieje wiatr, choć – co wiedzą do­świadczeni żeglarze – wymaga to już nie lada kunsztu.

Rozważmy banalną sytuację małżonka z kilkuletnim stażem, który przy śniadaniu słyszy z ust żony zdawkową uwagę typu: „Siwiejesz, kochany!”. Patrząc z boku – ot, prosta konstatacja faktu wypowiedziana neutralnym to­nem. A jednak małżonek reaguje natychmiast i to dość agresywnie: „To co, już mnie nie kochasz?!”. I zarzewie kolejnej sprzeczki gotowe. Neutralny obserwator od razu odnotowałby nieproporcjonalność bodźca i reakcji, ale protagoniści zwykle tego nie widzą i odgrywają kolejny akt małżeńskiego dramatu, powielając schematy, których się dopracowali. Schematy można jednak zmienić, jeśli podejmie się wysiłek refleksji i szczerej komunikacji z drugą stroną.

Małżonek po całym zajściu mógłby zadać sobie dwa wspomniane wy­żej pytania. Po pierwsze: Co ta sytuacja powiedziała o nim? Jeśli emocja wzbudzona uwagą żony była dla niego bolesnym zaskoczeniem, to nie­wątpliwie odsłoniła jakąś ukrywaną lub nieświadomą prawdę, na przykład o wrażliwości na punkcie własnego wyglądu. A idąc jeszcze głębiej, o kru­chości jego miłości własnej, którą dotknął nawet taki banalny drobiazg. Trafność tej uwagi potwierdzają jego własne słowa („To co, już mnie nie kochasz?!”), które, gdyby mężczyzna zachował spokój i rozwagę, można by przełożyć na bardziej szczere i bliższe wewnętrznej prawdy: „Zabolało mnie to, co powiedziałaś, bo czuję się ostatnio mniej wartościowy i mniej kochany!”. Agresywny ton jego wypowiedzi – wynik zranionej miłości własnej – zmarnował jednak tę okazję, bo nie tylko nie skłonił jego mał­żonki do czułości i wyjścia naprzeciw jego potrzebom, ale przeciwnie – niejako zmusił do obrony przed tym niezasłużonym atakiem.

Ważne jest jednak także pytanie, co ta sytuacja powiedziała o drugiej osobie – małżonce. Neutralny ton jej uwagi o siwiejących włosach nie zmienia faktu, że je dostrzega. Wiadomo, że zdolności percepcyjne wią­żą się ściśle ze stanem wewnętrznym osoby. Jak to potocznie zwykło się mówić: punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Dostrzega się to, na co samemu jest się wrażliwym. Obserwacja żony o włosach męża powiedzia­ła więc coś między wierszami o jej własnej sytuacji. Być może chodzi tu o jej potrzebę bycia dostrzeżoną i pochwaloną („A ty ciągle kochanie jesteś młoda!”) lub dowartościowaną za troskę o męża („Tobie nic nie umknie, kochanie!”). Ponieważ jednak zabrakło tej refleksji i komunikacji, zamiast wzajemnego wsparcia dwóch potrzebujących się osób mamy kolejne nie­porozumienie i pogłębianie dystansu. Gdyby każde z nich zadało sobie oba pytania i podzieliło własnymi spostrzeżeniami, nie tylko mogliby bardziej zbliżyć się do siebie, ale pogłębiliby też wzajemną komunikację i miłość. W intymnej relacji bowiem często jest się świadkiem swoistych paradok­sów – to, co najbardziej kruche i wystawione na zranienie, staje się naj­bardziej mocnym ogniwem relacji i intymnym językiem bliskości. Czyż nie o czymś takim mówi św. Paweł: Ilekroć niedomagam, tylekroć jestem mocny (2 Kor 12, 10)?

Wrelacji do Boga

Nie inaczej dzieje się w naszej relacji do Boga. Często w kwestiach, któ­re są ciężkim krzyżem, jaki przychodzi nam nieść, w sercu rodzi się bunt, a nawet złość na samego Boga: Dlaczego mnie to spotkało? Dlaczego nie zabierzesz tego ode mnie? Czemu tyle niezawinionego cierpienia? Złość, agresja, bunt i cała gama innych negatywnych emocji, które – mniej lub bardziej świadomie – żywimy wobec Boga, zwykle nie mieszczą się w ka­nonach potocznej religijnej ortodoksji, ale to błąd. Bóg może być obiektem takich emocji, zwłaszcza gdy dotykamy odwiecznych kwestii, które wciąż pozostają bez odpowiedzi, na przykład cierpienie niewinnych, śmierć bli­skich. To ważny element naszego dojrzewania duchowego. Zakłamywanie go i przybieranie postawy pokory jedynie odwleka ten proces w czasie.

Tylko ten, kto niczym biblijny Hiob staje z całym bagażem swoich emo­cji wobec Boga, kto nie boi się zadać Mu odwiecznych pytań, kto do końca i świadomie pije kielich własnej goryczy oraz bezradnego gniewu i złości, jest w stanie usłyszeć głos Boga i przyjąć Jego sposób widzenia rzeczy. Czyż krzyż nie jest tym, co wyrywa nas z autyzmu naszych egoizmów, co rozrywa nasze symbiotyczne przywiązanie do pewnego obrazu Boga, co różnicuje nasze spojrzenie na świat, innych i Boga, by znaleźć ostateczną odpowiedź w pokornym przyjęciu prawdy, że Bóg jest Bogiem, a człowiek tylko człowiekiem?

Bogu trzeba ufać bezgranicznie, nawet gdy wydaje się, że nas bezpo­wrotnie opuścił. Taka była postawa Josela Rakowera, Żyda z warszawskie­go getta, który przed śmiercią napisał wstrząsające słowa: „Panie, przyszed­łem na świat, / Abym w Ciebie wierzył, / I wypełniał Twoje przykazania, / I wielbił Imię Twoje, / Ty jednak wszystko uczyniłeś, / Abym w Ciebie nie wierzył. // Ale nie odwiedziesz mnie z drogi mojej, / Boże mój, / Boże moich praojców! / To Ci się nie uda! / Odebrałeś mi żonę / I dzieci, / I dom, / I majątek, / Uczyniłeś mnie ochłapem mięsa / Rzuconym między wściekłe wilki, / Naznaczyłeś mnie piętnem hańby, / Ale ja w Ciebie nie przestanę wierzyć / I będę Cię miłował / Na przekór Tobie samemu, / Na przekór Twojej woli, / Boże, / Który wszystko uczyniłeś, / Abym o Tobie zwątpił! // Szema Israel, Adonaj Elochenu, Adonaj Ehad!”.

Stanisław Morgalla SJ


Polecamy:

sztuka relacji     54928     74674     75197

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *