Jako spowiednik bywam wredny. Zdarza mi się zadać w ramach pokuty, by penitent trzy dni z rzędu modlił się słowami: „Odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”.
Czasem ktoś proponował, że w takim razie będzie mówił całą modlitwę Ojcze nasz. Ale mnie chodzi właśnie o to, by skupił się tylko na tym jednym zdaniu i zrozumiał jego sens. Wypowiadanie tych słów ma swoje konsekwencje. Za nimi muszą pójść konkretne czyny. Ileż modlitw odmawiamy bezmyślnie, bo znamy na pamięć wypowiadane formuły? Klepiemy różaniec, by później dać w kość bliskim. Wtedy sam Pan Bóg jest świadkiem, że robimy z Niego wariata! Co innego deklarujemy przed Nim, a inaczej traktujemy ludzi. W Modlitwie Pańskiej też wybrzmiewa wskazane przeze mnie zdanie – składa się z dwóch członów: Bóg przebacza i my przebaczamy, jedno wynika z drugiego. To jest wezwanie do tego, by nie rozpamiętywać cudzych win względem siebie, nie pielęgnować ich w sobie, odpuścić. Co to oznacza?
Przebaczenie oznacza, że przyjmuję racje drugiej strony, otwieram się na nie, otwieram się na dialog. Dobrym przykładem takiej postawy jest według mnie list biskupów polskich do biskupów niemieckich z listopada 1965 roku. Udzielamy wybaczenia i prosimy o nie – dwie strony sporu, a nie zacietrzewianie się w swoich, jedynych słusznych, racjach. Mamy wam co przebaczyć, ale i wy macie co przebaczyć nam. Zbrodnie wydarzyły się po obu stronach i trzeba je było nazwać, choć częściowo ogłupiałe społeczeństwo nie chciało tego przyjąć. Zaczęto wyrzucać Niemcom ich zbrodnie. Najczęściej robili tak ludzie, których bezpośrednio to nie dotyczyło. Bartoszewskiego skrzywdzili i jedni, i drudzy, a on potrafił przebaczyć.
Na marginesie dodam, że gestu przebaczenia nie można używać po to, by osiągnąć jakąś korzyść. Celem jest przebaczenie jako takie. Jeżeli go chcę, to wystarczy. Nie chodzi o to, żeby nagle minęły negatywne emocje związane z doświadczoną krzywdą. One mogą dawać o sobie znać. Jeśli jednak moją wolą jest przebaczyć, to taki pierwszy krok muszę wykonać.
Kolejny oznacza wzajemną gotowość poznania prawdy i nazwania jej głośno. Przebaczenie wymaga tego, by się spotkać, porozmawiać – bez tego każdy będzie miał swoją prawdę. Musi być komunikacja, inaczej to tylko zawracanie głowy. Warunkiem jest otwartość na to, że ktoś widzi całą sytuację i w innym upatruje winy, o coś ma żal. Jeżeli miejsce prawdy zajmie powierzchowny savoir-vivre, to prędzej czy później wszystko trafi szlag. Jeśli się nie powie wszystkiego, coś się nadal trzyma w zanadrzu, jeśli zostaną między nami jakieś niesprawdzone informacje, niewypowiedziane żale, na przykład o pieniądze, bo takich sytuacji w rodzinie jest mnóstwo, to z przebaczenia nici. Powiedzieć trzeba wszystko, ale na słowach nie można poprzestać. Za nimi muszą pójść czyny. Zmiana wzajemnego funkcjonowania, konkretne ciepłe gesty. Same słowa są jak kartki z życzeniami – ładne, kolorowe, ale, koniec końców, wyrzuca się je. Oczywiście mówimy o sytuacji, gdy rozmowa z kimś, kto mnie skrzywdził, jest możliwa, dalej mamy kontakt i nie zrywamy tej relacji. Szczególnie istotne jest przebaczenie względem najbliższych, rodziny, przyjaciół, znajomych, sąsiadów, czyli tych, z którymi mamy na co dzień do czynienia.
Nie mylmy przebaczenia z zapominaniem. Nieraz nawet księża do tego zachęcają. Bzdura – póki mózg działa, ja będę pamiętać i dobrze, że tak jest. Trzeba pamiętać po to, by nie powtarzać błędów i krzywd. Niepielęgnowanie pamięci o krzywdach oznacza zafałszowanie historii państwa, społeczności, na co nie wolno pozwolić. Z drugiej strony pielęgnować mam pamięć, a nie same krzywdy, bo wtedy trwam w przeszłości i nie potrafi ę ruszyć naprzód w relacji z kimś, kto mi zawinił. To prawdziwa tragedia wielu rodzin, gdy nieprzebaczenie ciągnie się za grób przez pokolenia. Ono oznacza unicestwienie dobra w drugim człowieku: „Ja już się niczego dobrego po nim nie spodziewam. Skreśliłem go”. Tu wracamy do początku, jakim jest motywacja. Dlaczego chcę przebaczyć? Żeby nie skreślać, nie przeczyć dobru, nie odrzucać drugiej osoby tylko dlatego, że popełniła błąd, zawaliła, uraziła mnie czy kogoś innego.
Podstawą takiego przekonania jest prawda, o której przypomina fragment Ewangelii (Mt 18, 23-35). Przebaczam, bo przebaczono mi. Nie skreślam, bo sam nie zostałem skreślony. Dostrzegam dobro, bo i we mnie je dostrzeżono. Bóg jest jednym wielkim przebaczeniem. Pytanie, czy zdaję sobie z tego sprawę. A może myślę o Nim jako tym, kto karze. Często zupełnie bezmyślnie tak się o Nim mówi. Takie sformułowania, jak: „Bóg ci tego nie daruje”, „Bóg cię ukarze”, dobrze to obrazują. Straszna i z gruntu nieprawdziwa wizja Boga. Bóg jest miłosierny. Papież Franciszek nieustannie o tym przypomina, i dobrze.
Bóg jest miłosierny. Ale co to oznacza? Na pewno nie to, że mi wszystko wolno, bo Pan Bóg i tak przebaczy. Raczej to, że pomimo swoich grzechów otrzymuję coś, na co kompletnie nie zasługuję. Podobnie jak w przypowieści o marnotrawnym synu, który powraca wygłodniały i pewnie cuchnący świniami, a dostaje najlepszą szatę, pierścień i sandały odróżniające pana od niewolnika, oraz wystawną ucztę. Czy zatem może teraz osiąść na laurach? Skądże znowu. Ojcowskie przyjęcie marnotrawnego syna to zaproszenie do aktywności, do działania. Podobnie i ja, dostrzegając zaufanie, jakim Pan Bóg mnie obdarza, będę czuł się zobowiązany i zechcę okazać Mu wdzięczność. Najprościej to zrobić, naśladując Go w Jego miłosierdziu.
Boże zaufanie polega na tym, że choć względem Niego zawiniliśmy, On nas nie skreśla. Mało tego: inwestuje w nas, oddając to, co ma najcenniejszego. On nie mówi, że nie ma grzechu. Jego Syn przyszedł na świat, by odkupić grzech – a to nie jest takie „aci, aci, nic się nie stało!”. Oczywiście, że się stało, skoro trzeba było ponieść tak ogromną cenę! To jest heroizm Pana Boga, On zdecydował się ponieść tak wielką ofiarę z miłości do człowieka.
Dopiero gdy sobie to uświadomię, wszystko nabiera zupełnie innego zabarwienia. Obraz wybaczającego Boga jest niekompletny, jeśli usuniemy krzyż. Wtedy robimy z Boga bożka, a z chrześcijaństwa ideologię. W pierwszych wiekach chrześcijaństwa nie używano krzyża, bo pamięć o tym, co się wydarzyło, była zbyt dojmująca i żywa. My potrzebujemy krzyża, on musi przemówić do naszej wyobraźni.
Często spotykam się w konfesjonale ze zjawiskiem uśpionego sumienia. Ludzie są przekonani o własnej uczciwości i braku grzechów. W zależności od tego, ile lat minie od poprzedniej spowiedzi, to przekonanie jest silniejsze. „To po co pan przyszedł?” – pytam. Okazuje się, że ma ślub w rodzinie, będzie świadkiem i potrzebuje potwierdzenia odbycia sakramentu pokuty. Wtedy zapewniam, iż podpiszę, co trzeba, i pytam, czy dalej chce się spowiadać. Przystępujemy do rzeczy, zadaję pytania, a on się dziwi, że coś jest grzechem. Człowiek o uśpionym sumieniu popada w stan wegetatywny. Je, śpi, rozmnaża się, żyje jak zwierzak. Tymczasem w pierwszej kolejności to ja potrzebuję nawrócenia i przebaczenia. Jeżeli nie zdaję sobie z tego sprawy, to bardzo trudno przejść do przebaczania innym.
Bóg jest miłosierny, ale jest też sędzią. Jedno nie wyklucza drugiego. Jeżeli ja przyjmuję Jego miłosierdzie wobec siebie i przyjmuję Jego wezwanie, by Go w tym naśladować, to ufam też, że On osądzi mojego krzywdziciela i nie muszę Go w tym wyręczać.
Akt sprawiedliwości Bożej polega na miłosierdziu. Trudno nam to przyjąć, bo według nas sprawiedliwość polega na zemście. Jeżeli mszczę się, i to na domiar złego w imię Boże, to popełniam podwójny grzech. Nie tylko czynię zło, ale jeszcze uważam, że Bóg tak chce. Włażę na Jego tron, wchodzę w Jego kompetencje. (…)
Co jednak w sytuacji, gdy nasz krzywdziciel nie żegna się z tym światem, żyje tuż obok? Co zrobić z krzywdą, jakiej od niego zaznałem, a może wciąż zaznaję? Głupio się przyznać, ale ja w życiu nie doświadczyłem wiele wrogości ze strony innych. Większość napotkanych przeze mnie ludzi okazywała mi życzliwość. Może dlatego takim szokiem było dla nas to, z czym się spotkaliśmy po wstąpieniu do zakonu. Razem z ojcem Maciejem Ziębą, późniejszym prowincjałem, spotkaliśmy się niestety ze zdecydowaną wrogością ze strony pewnych braci. Jak wykazują badania IPN-owskie, byli oni szczuci przez SB i robili wszystko, byśmy odeszli z zakonu. Te oraz wcześniejsze doświadczenia, kiedy jako członek tak zwanej opozycji byłem śledzony, czegoś mnie nauczyły. Nigdy też nie wystraszyłem się na tyle, by znienawidzić swoich prześladowców. Później dowiedziałem się, że kapitan SB, który robił u mnie rewizję, popełnił samobójstwo. Znam jego nazwisko, był z zawodu matematykiem.
Nie wiem, czemu podjął się takiej roboty „hycla”, ale skoro tak skończył, to chyba zdał sobie sprawę z tego, iż się pomylił. Potrafi ę teraz pomodlić się za niego i nie mam żalu. Po latach zebrane w ten sposób doświadczenia zła staram się przerabiać na dobro i tak też traktować innych. Ponieważ jako kleryk doświadczyłem braku życzliwości, staram się o nią względem kleryków, co nie oznacza, że nie jestem wobec nich wymagający.
Jeśli zatrzymuję się na złu, którego doświadczyłem, to zwracam się ku temu, co jest ciemne. Bramy piekła stoją otworem. Nie jako kara w przyszłości, bo ja się na to piekło skazuję jeszcze za życia. Trzeba nawrócić się, czyli odwrócić w stronę dobrego Boga i ruszyć dalej. Nie mamy wpływu na to, że doświadczamy w życiu zła, ale na to, co z nim zrobimy, już owszem. Tak jak o. Piotr Rostworowski, który zdradzony przez współbrata jeszcze jako benedyktyn trafił do więzienia, a, jak wiadomo, w czasach komuny nie przypominało ono sanatorium. To doświadczenie jednak go nie złamało, nie uległ zgorzknieniu. Wyszedł z niego jako mądry, dobry człowiek. Wstąpił do kamedułów i był kierownikiem duchowym wielu znakomitych kapłanów.
Ktoś powiedział, że z obozu można wyjść świętym albo łajdakiem. Choć nie jestem zwolennikiem wszystkich poglądów głoszonych przez dr Wandę Półtawską, to muszę przyznać, że ona z Ravensbrück wróciła świętą. O tej świętości opowiada jej autobiografia. Kiedyś spotkałem ją w kościele. Miała na sobie pończochy, przez które prześwitywały blizny po nieludzkich doświadczeniach, jakie na niej przeprowadzano. Wcześniej o tym czytałem, wtedy zobaczyłem na własne oczy i wywarło to na mnie duże wrażenie. Takie historie pokazują, że można się odbić nawet od najgorszego dna. Sami decydujemy, czy się odbijemy, czy zło nas wciągnie.
Przedstawione przykłady są skrajne, ale tym bardziej dowodzą, iż jest to możliwe. Oczywiście ą też ludzie złamani tragediami, jakich doświadczyli. Ja mówię do tych, którzy nie chcą takimi być.
Ze zła można wyciągnąć wnioski. Kiedyś czytałem autobiografię protestanckiego pastora, Węgra więzionego na Syberii. Aby się ogrzać, spał na jednej pryczy z katolickim księdzem. Żałowali żartobliwie, że nie byli dla siebie aż tak ciepli przed wojną. Nie mogę pozwolić, by błędy własne czy cudze mnie determinowały, bym żył w ich cieniu. Wiele osób traktuje to, co się nie udało, jako alibi – skoro tak się wydarzyło, to już na pewno nie ułożą sobie życia na nowo. Nie chodzi o to, by wymagać od siebie niemądrego entuzjazmu wobec trudów, jakich się doświadczyło. Zło trzeba nazwać po imieniu. Wyjazd węgierskiego pastora na Syberię z pewnością taki był. Ale to nie powód, żeby dać się związać swojej przeszłości. Mnie jako historyka przekonują tu wspomnienia ludzi, którzy przeżyli Syberię. Tak jak profesor Barbara Skarga, która po powrocie uzyskała tytuł naukowy. To, czego doświadczyła, dalej w niej było, ale pomimo tego potrafiła od zera zbudować nowe życie.
Chodzi o to, żeby na sytuację mojej krzywdy popatrzeć z szerszej perspektywy. Nie tylko mojego doświadczenia, ale tego, jak radzić sobie ze złem. Sposobem na to jest naśladowanie Boga – On w swoim miłosierdziu daruje zaciągnięte u Niego długi, jak wielkie by one nie były. Pytanie, czy je u siebie dostrzegam i czy w pierwszej kolejności wierzę w miłosierdzie Boże względem mnie? Dopiero z tą wiarą mogę wyjść ku innym.
Do refleksji:
Czy wierzę, że Bóg mi przebaczył? Czy przebaczam innym?
Czy noszę w sobie jakąś krzywdę, która nie pozwala mi ruszyć z miejsca? Czy chcę ją przebaczyć?
Józef Puciłowski OP
Polecamy: