Do pełnego zrozumienia przykazania miłości nieprzyjaciół konieczne jest doprecyzowanie pojęcia „nieprzyjaciel”. Wymaga ono bowiem oczyszczenia z fałszywego rozumienia. Z całą siłą trzeba podkreślić, że nieprzyjacielem nie jest ktoś, kto przez drugich jest nienawidzony, lecz na odwrót: osoba, która sama innych nienawidzi.
Nie mogę przecież jednocześnie miłować kogoś, kogo nienawidzę. Mogę natomiast miłować człowieka, który mnie nienawidzi i ustawicznie rzuca mi kłody pod nogi. I o to chodzi Jezusowi. Wynika to też ze słów: Dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą. Rzecz w tym, by miłować i świadczyć dobro także ludziom, którzy nas nienawidzą i stwarzają trudności. Szczerze jednak trzeba przyznać, że nie jest to łatwe.
Co więc może oznaczać miłość nieprzyjaciół? Najpierw rezygnację z rewanżu. Ewangelista Łukasz nie na darmo podporządkował zemstę tematowi miłości nieprzyjaciół. Biblia dostarcza bowiem materiału dowodowego. Dla przykładu: Boży mężowie Starego Testamentu nie widzieli nic zdrożnego w sprawowaniu swej władzy także poprzez wyrządzanie krzywdy swoim nieprzyjaciołom. Mojżesz pozwala ziemi pochłonąć Koracha i jego wspólników, którzy zbuntowali się przeciwko niemu. Prorok Eliasz ogniem z nieba niszczy pięćdziesiątnika razem z jego żołnierzami. Elizeusz srogo każe ukarać czterdziestu dwóch chłopców natrząsających się z niego… Jezus natomiast odrzuca prośbę uczniów o cud kary wymierzonej jednej z samarytańskich wiosek, która odmówiła Mu gościny (por. Łk 9, 51-56). Duch miłości zabrania odwetu.
Samo zaniechanie zemsty i odwetu sprawy jednak nie załatwia. Błogosławcie tym, którzy was przeklinają, i módlcie się za tych, którzy was oczerniają – zaleca Jezus. Staje się jasne, że miłość nie jest przede wszystkim sprawą uczucia, przychylności, lecz wyrazem postawy i stylem zachowania. Ten, kto raz próbuje świadczyć dobro także swym nieprzyjaciołom, zamiast życzyć im złego, nagle zaczyna widzieć rzeczywistość innymi oczyma: zaczyna dostrzegać w swoich przeciwnikach także dobre strony i widzieć w nich ludzi, którzy stali się jego przeciwnikami być może z powodu nieszczęsnego zbiegu okoliczności. Należałoby zadać sobie pytanie: Jak do tego doszło? Czy nie ma w tym także mojej winy?
Miłość nieprzyjaciół musi więc zdążać – na krótszą lub dłuższą metę – do sytuacji, kiedy nieprzyjaciel już więcej nie będzie moim nieprzyjacielem; co więcej – gdy relacja już się znormalizuje, stać się może nawet prawdziwym przyjacielem. Ten stan osiągnąć może tylko miłość. Wrogie nastawienie sprawia, że nieprzyjaciel pozostaje nieprzyjacielem na zawsze. Jezus oczywiście nie tyle ma na myśli osobistych nieprzyjaciół, ile dostrzega także w tym kontekście przeciwników światopoglądowych i politycznych. Nieprzyjacielem, którego uczniowie mają miłować, jest uciskający naród wybrany pogański Rzymianin; jest nim arcykapłan z nienawiścią ścigający Jezusa; jest nim celnik kolaborujący z okupacyjną władzą i ograbiający rodaków; w późniejszych czasach jest nim także prześladowca chrześcijan. Za nich chrześcijanin ma się modlić i świadczyć im dobro.
Wszystko to łatwo przenieść i odnieść także do dzisiejszych warunków: chrześcijańska miłość obejmować ma nie tylko złego sąsiada, którego mamy kochać, lecz winna rozciągać się także na politycznych przeciwników, członków innej partii czy konkurenta w miejscu pracy, który zagraża naszemu stanowisku, itd.
Mateuszową perykopę o miłości nieprzyjaciół zamyka żądanie jeszcze bardziej gwałtowne: Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski (Mt 5, 48). Czyż my, zbłąkane owce, możemy być doskonali? Nie, tego idealnego stanu nie osiągniemy chyba nigdy. Nie jesteśmy i nigdy nie będziemy jako Bóg. Wiemy, że między ziemią a niebem rozpościera się niezgłębiona przepaść. A jednak Kazanie na Górze uporczywie przypomina: Wy jesteście światłem świata! (Mt 5, 14). Czy rzeczywiście? Może jesteśmy tylko migotliwymi światełkami, których w zalegającej ciemności w ogóle nie widać? Światłem dla świata nigdy nie jesteśmy sami z siebie. Możemy się nim stać w najlepszym wypadku wtedy, kiedy poprzez nas prześwieca światłość samego Boga.
ks. Alfons J. Skowronek
Polecamy: