Talenty dzielą się na te, które są we mnie – o nich jest ta słynna przypowieść Jezusa – i na takie, które na mnie czekają. Realizować się w pełni będę mógł dopiero wtedy, gdy uda mi się połączyć te dwie rzeczywistości: to, co jest potencjałem we mnie, i potencjalne możliwości, które napotkam na swojej drodze.
Ale to dopiero początek – w praktyce wygląda to tak: żeby czerpać radość z grania na gitarze, muszę poświęcić czas na ćwiczenie, które wcale nie jest miłe. Decyduję się na te żmudne zmagania, bo widzę, że kiedy ćwiczę, gram lepiej i mam z tego grania większą radość, ba – wiem, że za jakiś czas mogę mieć z tego cash, a nawet utrzymanie. W takim razie chętnie się pomęczę. Tę samą przygodę z gitarą mogę zakończyć na poziomie konstatacji, że palce mi krwawią, nad-garstek boli i w ogóle się męczę, więc nie będę ćwiczył. Coś za coś – czy jeśli chcę coś osiągnąć, jestem w stanie zapłacić cenę trudu, wysiłku, niewygody? Rozwój też polega na ciągłym zmaganiu – a wszystkie nasze nonsensowne założenia, że w tym czasie (czy wieku lub miejscu) powinno być tak i tak, odbierają szanse, blokują drogę rozwoju. Sam sobie wmawiam: że jestem za stary albo za niski, zbyt szpetny albo że mam za krótkie palce.
Jasne, że w tym ostatnim przypadku Hendrixem nie zostanę, fizyczność mi przeszkodzi, ale… w zasadzie… dlaczego nie, Beethoven był głuchy. Krótkimi palcami nie sięgnę dwóch oktaw, ale mogę mieć taki feeling, że zagram trzy dźwięki i wszyscy padną z zachwytu – moja fantazja zastąpi te dwie oktawy. Natomiast naszą kulą u nogi jest foch na trudności: nie idzie mi, to się dąsam i odpuszczam. Przy całym szacunku dla realizmu życiowego: jeśli mam pewne naturalne ograniczenia, ze spokojem je poznam i zaakceptuję, to one mi pomogą wybrać coś innego. Przecież gdybym ja się do wszystkiego nadawał, to na bank nie wiedziałbym, co wybrać, i to też byłby zamęt, jak na targowisku. Tylko że my mamy problem z poczuciem własnej wartości.
Jesper Juul, pedagog i terapeuta, mówi tak: „Jeżeli dziecko lub osoba dorosła z dobrze rozwiniętym poczuciem własnej wartości próbuje nauczyć się grać na przykład na fortepianie, ale przy tej okazji odkryje, że nie ma zdolności muzycznych, to zareaguje na to w sposób zrównoważony. Być może poczuje smutek z powodu konieczności zarzucenia marzeń czy ambicji muzycznych, ale będzie mogła wyrazić swoje rozczarowanie w kategoriach zdroworozsądkowych: »To po prostu nie dla mnie!«. (…) Natomiast osoba o niskim poczuciu własnej wartości zareaguje bardziej dramatycznie. Powie na przykład: »W niczym nie jestem dobry!«. Dla takiej osoby niepowodzenie w nauce gry na fortepianie będzie nie tylko kwestią ograniczonych zdolności muzycznych, ale totalnym fiaskiem. Całe to doświadczenie uzna za negację własnej tożsamości”. Przekonanie o własnej wartości to też poznanie siebie, tożsamość, o której tutaj cały czas mówimy. „Wewnętrzny głos zdrowego poczucia własnej wartości mówi: »Jestem w porządku, mam swoją wartość po prostu dlatego, że istnieję«”, a my (chrześcijanie) dodamy tutaj natychmiast: dlatego, że jestem dzieckiem Króla, Bóg mnie stworzył na swój obraz i podobieństwo, i był z tego stworzenia zadowolony. Juul podkreśla również, że poczucie własnej wartości dzieci w dużej mierze zależy od tego, na ile doświadczają one tego, iż są wartością dla rodziców.
Mówi też o tym Jacek Santorski: „Spotkałem kilka razy ludzi, którym wystarczył fakt, że byli dobrze kochani przez swoich rodziców. Kochani z błyskiem w oku, z transcendentalnym zachwytem nie nad »ich dzieckiem«, tylko nad dzieckiem – istotą. To jest oczywiście niezwykle trudne. Mamy mało rozpowszechnionej wiedzy, standardów, etosu, dobrej mody czy nawet dobrego snobizmu na dobrą miłość do dzieci”. Dobra wiadomość – tak właśnie kocha nas Bóg!
Od przybytku głowa (nie) boli
Mam swoją teorię, że współcześnie wiele osób robi mnóstwo rzeczy naraz, a tak naprawdę nie robi nic, bo nie wie, za co się zabrać. Paradoksalnie problem leży nie w tym, że mamy za dużo talentów, ale że chwytamy dwie sroki za ogon. Bo skoro nie znam siebie i nie wiem, kim jestem, to łapię się wszystkiego, po omacku, a to powoduje, że się rozpraszam, rozmieniam na drobne i tak naprawdę w nic się nie angażuję, niczego sobie nie cenię i niczego nie rozwijam. Nadmiar nas paraliżuje, niedomiar wzbudza żal i jęki: „Pan Bóg mnie obdarzył, ale nie tak i nie tym, co trzeba”. To jest labirynt, gąszcz, plątanina – tak bardzo złożony jest świat i człowiek. Tym bardziej warto upraszczać, a upraszcza się, przede wszystkim przyjmując rzeczy takimi, jakie są. Od tego zaczynam: najpierw akceptuję sytuację, w której jestem, i dopiero wtedy przechodzę do tego, co jest możliwe. Zacznij od tego, co już wiesz, i bądź otwarty na lepsze poznanie siebie i swojej sytuacji. Nie kombinuj, nie wymyślaj, daj sobie czas i przestrzeń na poznanie.
Rozpoznanie terenu
Mamy mnóstwo narzędzi do rozpoznawania talentów. O tych stricte duchowych – pogłębianiu relacji z Bogiem Ojcem, modlitwie, pytaniu i wsłuchiwaniu się w głos Boży – mówiliśmy tu wiele. Jest też cały rynsztunek psychologiczny, pedagogiczny i coraz bardziej popularny coaching. To bardzo często nie są narzędzia związane z naukami ścisłymi, więc trzeba uważać, bo mamy tendencję, która wynika z niskiego poczucia własnej wartości, żeby samemu się szufladkować. Robimy test osobowości, który nas jakoś definiuje, i zamiast używać go jako inspiracji, używamy go jak wzoru matematycznego. I to nas nie popycha do rozwoju, tylko staje się kamieniem u szyi czy bucikami z cementu. A przecież nic mnie do końca nie może dookreślić, bo jestem niepowtarzalny, moje życie jest absolutnie wyjątkowe. Nie ma drugiego takiego jak ja, więc trudno, żebym się zmieścił w jakichś ścisłych kategoriach i żeby mnie one w pełni zdefiniowały.
Przyznam, że ostatnie moje nawrócenie przyszło właśnie przez coaching. I był w tym palec Boży, bo przez trzy dni, codziennie, spotykałem ludzi, którzy w tej dziedzinie pracują. Zobaczyłem na przykład, że mam jakieś stereotypowe przekonania osadzone na powinnościach. Doskwiera mi chociażby bardzo słaba pamięć do szczegółów i na tym się najczęściej skupiam, tym się zajmuję, w ogóle nie ceniąc intuicji, którą mam rozwiniętą w stopniu najwyższym. Przez to, że intuicja – jak na intuicję przystało – czasem zawodzi, pomijam ją, choć to być może mój największy potencjał. Jestem dobry w budowaniu relacji, ale tego sobie też nie cenię, natomiast cenię sobie pamięć szczegółów i umiejętność planowania, które u mnie szwankują.
I kiedy myślę o tym, jak się rozwinąć, jak się ulepszyć, jakie postanowienia wielkopostne podjąć, to zawsze krążę wokół powinności w tych kulejących dziedzinach. A to tylko frustruje i pogrąża. Kiedy przejąłem prowadzenie Dominikańskiego Ośrodka Kaznodziejskiego, z tyłu głowy od razu pojawiła się myśl: „Nie umiesz planować i nie masz pamięci do szczegółów, więc to będzie fiasko i kompromitacja”. Koniec tematu.
Nawet przez myśl mi nie przeszło, że znakomita intuicja i łatwość w budowaniu relacji z ludźmi będą tutaj o wiele cenniejsze. I właśnie jeden człowiek od coachingu podpowiedział mi genialną w swej prostocie myśl: „Skoro ojciec tego nie ma, to potrzebuje kogoś odwrotnego, kto skutecznie planuje i ma świetną pamięć do szczegółów, za to kiepską intuicję i gorzej sobie radzi z budowaniem relacji. Musicie mieć jedynie podobną hierarchię wartości i podobne cele. Jeżeli wejdziecie w taką kooperację, to się dopełnicie i będzie sukces”. Zrozumiałem, że nie muszę się katować, tylko szukać właściwego człowieka. Dawno nie poczułem takiej ulgi i radości. Chyba większości z nas brakuje takiego osadzenia w sobie, satysfakcji z bycia sobą. „Każdy z nas dochodzi tam, dokąd potrafi. Należy to uszanować. W kulturze zachodniej doskonały jest ten, który jest lepszy od innych. Natomiast w biblijnym rozumieniu doskonały człowiek jest sobą bez wstydu i winy. Nie musi się porównywać. Nawet osoba niepełnosprawna i pełna chropowatości jest dla Boga doskonała”4 –przekonuje Krzysiek Pałys na swoim blogu. A nas często blokuje takie myślenie: chcę być muzykiem, ale tylko najlepszym. Bycie średnim mnie nie zadowala, więc odpuszczam. Koncentruję się na tym, że mam dwa talenty zamiast pięciu: czego to ja bym nie zrobił, gdybym miał pięć – a skoro ma tylko dwa, to dziękuję, postoję. I wówczas sami sobie strzelamy w kolano, bo prosta bajeczka o zającu, żółwiu i wielkim wyścigu uczy, że często żółwim krokiem dojdziesz dużo dalej, niż skacząc jak zając. Pokusa porównywania się jest w nas ogromna i trzeba wiedzieć, że to dość skutecznie może nas okraść z tego, co jest realnie naszym potencjałem.
Post scriptum: Tym bardziej że na przykład w sportowym życiorysie może ci się trafić taki Usain Bolt i nic pan nie zrobisz, zawsze będziesz drugi, chyba że się tamtemu kontuzja trafi i nie pojedzie na Olimpiadę. Jeszcze gorzej w sportach zespołowych – możesz być wirtuozem futbolu jak Didier Drogba i w barwach klubowych święcić triumfy, ale na Mistrzostwach Świata grasz w drużynie Wybrzeża Kości Słoniowej i znów – nic pan nie zrobisz.
Każdy ma swój szczyt
Zdarzają się zupełnie nietrafione ścieżki rozwoju, kiedy jakiś talent wbrew twojej woli winduje cię wyżej w hierarchii, i to jest niewypał. Prosty przykład: ktoś dobrze sprząta, znakomicie pracuje na posadzie sprzątaczki. Widzi to szef i zarządza awans na kierowniczkę sprzątaczek. Niby promocja, niby nobilitacja, ale ta kobieta męczy się i dusi, nieszczęśliwa jest. I tak się często dzieje, że ktoś, kto świetnie sprząta, nie umie być świetną kierowniczką sprzątaczek, bo to jest inna robota.
Sprzątanie jest tu oczywiście symbolem, ale ta tendencja jest uniwersalna. I co robi dobry szef w takiej sytuacji? Nobilituje takiego pracownika finansowo i pozwala mu dalej sprzątać. Nam się awans w firmie kojarzy pozytywnie, bo zazwyczaj jest związany z podwyżką. Tylko że z tymi dodatkowymi pieniędzmi często łączy się robienie rzeczy wbrew sobie, męczarnia – bo ktoś, kto znakomicie zarządza ludźmi, może fatalnie się czuć w papierach. I na odwrót – w liczbach i przepisach pławi się z rozkoszą, a z ludźmi pracować nie umie. Nie łudźmy się, że wszyscy startują z tego samego poziomu. Dla kogoś na przykład bycie śmieciarzem to już jest szczyt, bo pochodzi z takiego środowiska, w którym od pięciu pokoleń wszyscy chleją. Dla niego niebycie bezrobotnym to już jest szczyt. W jego rodzinie nikt nie pracował dłużej niż tydzień, a on od lat sprząta miasto, ma pożyteczne zajęcie. Szczyt! Ktoś inny w korporacji pnie się po szczeblach kariery, ale nie wyobraża sobie pracy w wolnym zawodzie, to byłoby dla niego jak skok w przepaść. Jeszcze inny dusi się w biurze, kapcanieje, bo nie znosi kieratu szklanych boksów, dopiero wolna przestrzeń i nielimitowany czas pracy pozwalają mu rozłożyć skrzydła.
Moja mama urodziła się na wsi. Więc co umiała robić? Uprawiać rolę. Czuła jednak, że ma inny potencjał, więc zainteresowała się krawiectwem. Możliwości wielkich nie było, ale pojechała do jakiegoś klasztoru na kurs krawiecki i nauczyła się szyć. Okazało się, że ma do tego smykałkę, ale warunki nie pozwoliły jej skończyć więcej niż siedmiu klas podstawówki. Miała wybór: albo zostać na roli, albo pójść do pracy – tyle że pracy krawieckiej nie było. Potem pojawiła się trójka dzieci, więc tym bardziej nie mogła iść do szwalni. Natomiast talent nie wyparował – kiedy ona cerowała skarpety i łatała spodnie synom, talent się rozwijał, choć tylko w prozie życia. Kiedy synowie podrośli, zaczęła szyć kiecki sąsiadkom, a potem sąsiadkom sąsiadek, i tak poszła wieść gminna, że jest w tym dobra, i kolejne panie zamawiały u niej coraz szykowniejsze kreacje. A że klientela była zadowolona, to pewnego dnia pojawiła się właścicielka studia mody, która potrzebowała takiej krawcowej. Moja mama od razu powiedziała, że nie ma żadnego wykształcenia w tej dziedzinie i żadnych papierów, ale ta pani, oglądając uszyte przez nią rzeczy, zobaczyła potencjał i nie mogła uwierzyć, że mama jest samoukiem. No i mama pracowała przez jakiś czas w tym studiu projektanckim, ale nie za długo, bo to już było bardzo blisko emerytury. Czy ona czuje się nieszczęśliwa, czy myśli, że zaprzepaściła talent, czy żałuje, że nie odkryła go wcześniej? Nie sądzę, choć może, gdyby zadać jej takie pytania, zaczęłaby się nad tym zastanawiać i doszłaby do wniosku, że rzeczywiście zmarnowała potencjał.
Tylko że sama nigdy nawet o tym nie pomyślała. Po prostu brała życie takim, jakie jest, robiła to, co było możliwe w danym momencie, w danych realiach. Talent odkryła i stosownie do okoliczności go wykorzystywała. I jest zadowolona z tego, co jej się udało osiągnąć. Nie myśli o tym, że Coco Chanel zaczynała podobnie. I chwała Bogu!
Tomasz Nowak OP
Polecamy: