Termin „prawdziwe ja” występuje w Biblii tylko raz, zdaję sobie z tego sprawę. Paweł używa tego sformułowania, próbując opisać istotę zmagań ze swym fałszywym „ja”, i czyni to w sposób niezwykle wymowny: „Jeżeli zaś czynię to, czego nie chcę, już nie [prawdziwy] ja to czynię, ale grzech, który we mnie mieszka” (Rz 7, 20 ).
Zdecydowanie musiał wiedzieć, że pewna część jego samego jest obiektywna, prawdziwa i nie boi się śmierci. Paweł przeciwstawia tej części w nim samym to, co nazywamy fałszywym „ja” (Rz 7, 14–25), i nazywa je „grzechem”. Zatem ów grzech to nasze dobre wyobrażenie o nas samych, przekonanie o odrębności i autonomiczności. Jeśli uważamy się tylko za „to ciało”, nic dziwnego, że boimy się śmierci. Wszak to, co musi umrzeć, jest wszystkim, co znamy i posiadamy – skoro nie odkryliśmy jeszcze własnej duszy. Fałszywe „ja” przerażone jest śmiercią, gdyż czuje, że istniejące w naszych myślach ego, które nazywa „mną”, umrze, a dla jego krótkiego życia nie ma alternatywy. Fałszywe „ja” nie jest substancjalne; pozostaje nietrwałe i brakuje w nim życia, poza różnymi postaciami natychmiastowego zaspokojenia.
Skoro boimy się śmierci – śmierci fizycznej lub śmierci jakiejś formy fiksacji ego – albo próbujemy odwrócić od niej naszą uwagę, trwamy najwidoczniej przy fałszywym „ja”. Jeszcze raz przypomnę, że kwestię tę zazwyczaj trudno rozważać w kategoriach dobra i zła; chodzi raczej o nieadekwatność możliwości naszego małego „ja” wobec wielkich pytań o miłość, śmierć, cierpienie, Boga czy jakąkolwiek inną kwestię stawiającą nas wobec nieskończoności. Bóg pozwala nam robić to, co robimy, i używa rozpraszających technik w taki sposób, by doprowadziły nas do naszego ostatecznego celu i przeznaczenia. Na tym polega jego doskonała, cierpliwa miłość. Prawdopodobnie Bóg wie, że znacznie częściej bywamy kunktatorami niż złoczyńcami.
Prawdziwe „ja” z pewnością również ma wątpliwości dotyczące nieznanego. Nie boi się jednak śmierci. Było już po tamtej stronie i powróciło. Chrystus zmartwychwstały w nas wie, że umierając, nie tracimy nigdy niczego rzeczywistego. Dopóki jednak choć raz autentycznie nie przyjmiemy przykrych, trudnych doświadczeń, nie będziemy wiedzieli, co nas czeka. Nazywam to „koniecznym cierpieniem”, mając na myśli niezbędny rodzaj doświadczenia, który umożliwia nam przeżycie życia w pełni. To właśnie uczynił Jezus; każdy z nas próbuje na swój sposób powielić wzór jego śmierci, by znaleźć się w zasięgu zmartwychwstania (Flp 2, 11–12). Święty Paweł w opisie tej rzeczywistości duchowej często używa wymownych, bardzo dosadnych, fizycznych sformułowań. Duch i duchowość mają także aspekt fizyczny; wszyscy surfujemy po konkretnych, cielesnych falach życia i śmierci. Któż z nas kiedyś nie poczuł, że strach minął jak letnia burza albo że radość była „zaraźliwa”, a awantura „wisiała w powietrzu”. Duch Święty, zmartwychwstanie i zło to w moim przekonaniu bardzo realne, wręcz fizyczne „pola siłowe”.
Gdy już wiemy, że znaleźliśmy się w polu siłowym zmartwychwstania, możemy zawsze czerpać z niego moc, żyć w nim i poruszać się w jego obszarze. Glina i proch, z których został stworzony Adam, zmienią się wówczas w nieśmiertelny diament, czyli w Chrystusa. Tchnienie Jahwe (Rdz 2, 7) stanie się tchnieniem Jezusa (J 20, 22), a my zyskamy udział w tchnieniu jednego Ducha. Wcielenie stanie się w nas zmartwychwstaniem. Kościół we wszystkich swych przejawach i postaciach powinien być „laboratorium zmartwychwstania”, Bożą „konspiracją”, tak jak to wiele lat temu pięknie określił ojciec John Haughey (łacińskie con-spirare to współoddychać, a zatem i uczyć się łączyć nasze tchnienie z tchnieniem Boga). Nikt z nas – ani indywidualnie, ani grupowo – nie zapanuje nigdy nad powiewem Ducha. Jak mówi Jan, „wiatr wieje tam, gdzie chce” (J 3, 8).
Uświadomienie sobie udziału w zmartwychwstaniu ma jednak swoją cenę; musimy pozwolić pogrzebać się razem z Jezusem (Rz 6, 4) albo chociaż cierpliwie wyczekiwać przy grobach innych, jak Marie przy grobie Ukrzyżowanego (Mt 27, 61). To bardzo znamienne, że we wszystkich relacjach kobiety są obecne przy śmierci, towarzyszą jej, a po zmartwychwstaniu pojawiają się przed mężczyznami. Utożsamiając się z losem umierających i towarzysząc im w umieraniu, możemy nauczyć się rzeczy najistotniejszych. Miłość sprawia, że solidarność z innymi w ich cierpieniu uczy nas tyle, co własne jego doświadczenie, a często nawet więcej. Zapytajmy ofiarnych pracowników hospicjów, którzy jawią się nam dzisiaj jako najmądrzejsi adepci „teologii praktycznej”. Odwiedzanie chorych i opiekowanie się nimi, towarzyszenie umierającym i czuwanie przy zmarłych starcza im za całe seminarium. Tego rodzaju posługi zwykliśmy określać mianem „instytucjonalnych form miłosierdzia”; ale jak często jednak ci, którzy nawiedzają chorych, zyskują więcej niż nawiedzani. Zyskiwaną w ten sposób mądrość niektórzy nazywają „odwróconą teologią”, gdyż wszystko stawia na głowie.
Richard Rohr OFM
Polecamy: